Benek nie żyje. Zakopałem go. Spoczywa w pokoju między sosnową komodą z Ikea a – mniej melancholijną i jeszcze mniej metafizyczną – zwykłą ścianą. Po prostu zaczynał podśmierdywać trupim jadem. Walał się i przeszkadzał w dobie moich przeprowadzek w obrębie kraju. Wędrówka brudów była jego ostatnią drogą jaką pokonał w swym kruchym elektronicznym życiu. Poza tym nikt mi nie powiedział, że nie można trzymać zwłok w szafie, a co dopiero je przewozić pociągiem. No nic, człowiek się uczy na własnych błędach.
Piętno śmierci Benka odczuwam do tej pory. Mam zaległości w cyberprzestrzeni. Googleboty nie mogły wyśledzić mojej aktywności, byłem i nagle nima mne… Ponadto moja nieobecność wzbudziła nieoczekiwane zainteresowanie. Układano kwiaty, palono znicza i zioło pod drzwiami. Właściciel stancji, któremu za bycie świnią – nieoddającą kaucji – nie opłaciłem rachunków za dwa miechy i uciekłem, zaczął do mnie wydzwaniać bym wrócił; mówił, że zbłądził, i że ja też zbłądziłem, że mi wybacza, że w ogóle jak to? – Nie ma już mnie i Benka? Dobiegały także mnie słuchy o opiewających poległą płytę główną pieśniach, o starganej ukropem karcie graficznej…
Ostatnio dzwonił telefon. Patrze, a to mój ziomeczek – Bill Gates. Pytał: o co kaman? Where are you kur*? – Aż się wzruszyłem na samo wspomnienie. Z kolei Mark Zuckerberg od biedy naskrobał esa, że na fejsie go już nie ma, i że już nikt nie wystawi mu komcia, ani, że już nikt go nie polubi. Mam to gdzieś, bo i tak go nie trawiłem. Zawsze pytał, czy lubię to, czy lubię tamto, czy lubię go… Już wtedy powinniśmy się kapnąć, że ma coś z tym „lubieniem”. Chyba nikt go nie lubił.
Życie. Teraz mam wprawdzie Pececiaka Dellka. Szybko śmiga, zasuwa jak nigdy Benek, jednak tęsknię za jego zawiechami, niesprawnymi wejściami, brudną i wytartą klawiaturą. Gdybym miał serce, to by mi z pewnością pękło. Zatem dobrze, że nie mam, mogę przynajmniej jakoś z tym żyć.